Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Chrzanowianin Mirosław Kmieć wrócił do ekstraklasy w innej roli

Jerzy Zaborski
Jerzy Zaborski
Mirosław Kmieć.
Mirosław Kmieć. Fot. Jerzy Zaborski
Chrzanowianin Mirosław Kmieć został drugim trenerem drużyny piłkarskiego mistrza Polski, Lecha Poznań. Na dzisiaj wspiął się na sportowy olimp, pracując u boku Jana Urbana. Być może w niedalekiej przyszłości wkroczy na międzynarodową ścieżkę. Wszak ma najwyższą licencję trenerską UEFA Pro. W Małopolsce samodzielnie prowadził Beskid Andrychów w czwartej i trzeciej lidze oraz drugoligową Garbarnię Kraków.

Kontrakt w Poznaniu podpisał do końca czerwca 2016 roku. Dla znawców piłkarskiego światka Propozycja od Jana Urbana podjęcia się pracy w Lechu nie była zaskoczeniem. Wszak znajomość obu panów datuje się od 1997 roku. Zdobywający trenerskie doświadczenia Kmieć był na stażach u Urbana w prowadzonych przez niego klubach, czyli Legii Warszawa, Polonii Bytom, czy Osasunie Pampeluna.

Razem jest im po drodze

- Znajomość z Jankiem Urbanem zaczęła się w czasach moich występów w Zagłębiu Sosnowiec. Miałem wtedy 26 lat, a On przyjeżdżał nad Brynicę na treningi, korzystając z uprzejmości Krzysztofa Tochela _– wspomina Mirosław Kmieć. -
Wtedy Janek Urban zakończył występy w lidze hiszpańskiej. W Sosnowcu zawsze pracował nad formą w oczekiwaniu na propozycje z polskich klubów. Z czasem zaczęliśmy jeździć razem na treningi. Pochodzę z Chrzanowa, a on z Jaworzna. Było nam razem po drodze._

Wtedy jeszcze nie przypuszczał, że rozwijająca się znajomość zaowocuje wspólną pracą w ekstraklasie. - Chciałbym zaznaczyć, że angaż do Lecha nie był wynikiem mojej znajomości z trenerem Urbanem – podkreśla Mirosław Kmieć. - Przed podjęciem ostatecznej decyzji zostałem przez kolegę dokładnie „prześwietlony”. Chodzi o moją samodzielną trenerską pracę oraz wyniki osiągane w szkole trenerów, w trakcie wyrabiania licencji, z którą przecież samodzielnie mógłbym pracować nawet w europejskim klubie.

W swoim życiu kieruje zasadami fair-play

Wiosną, po rozstaniu Jana Urbana z Pampeluną, Mirosław Kmieć czuł, że wkrótce jego fortuna może wypłynąć przy starszym o 10 lat koledze. - Dostałem od Janka czas na skończenie szkoły trenerskiej _– wyjawił Kmieć. - _Otrzymywał propozycje z polskich klubów, ale cierpliwie czekał na intratną ofertę. Taka wyszła z Lecha. Tak się akurat złożyło, że skończyłem już szkołę trenerów, więc mogliśmy wspólnie zacząć pracę.

Mirosław Kmieć najdłużej, bo przez siedem lat, prowadził Beskid Andrychów. Potem - jako trener - pracował samodzielnie drugoligowych drużynach Zagłębia Sosnowiec (grupa zachodnia) i krakowskiej Garbarni (grupa wschodnia). Nie jest z gatunku tych ludzi, co czekają tylko na potknięcia kolegów po fachu, roztaczając przed działaczami, których drużyna popadła w tarapaty, różne świetlane wizje. Bywało tak, że mógł przejąć zespół po trenerach, którzy go wychowali. On jednak odmawiał. Właśnie przez szacunek dla swojego mistrza. Po rozstaniu się z Garbarnią od razu dostał propozycję z Popradu Muszyna. Skupił się na swoim biznesie, poświęcając jednocześnie podnoszeniu trenerskich kwalifikacji. Wiedział, że w końcu nadejdzie jego czas.

- Będę podejmował pracę tam, gdzie działacze zgadzają się na moją filozofię – powiedział wówczas Kmieć, który w swojej pracy zawsze kierował się dobrem zawodnika. Mówiono o nim, że jest trenerem „oszczędnościowym”.

W trudnych dla sportu czasach, na początku pracy w nowym środowisku, nie przedstawiał działaczom listy piłkarzy, których chciałby mieć w swoich szeregach. - Przeciwnie. Wolałem pracować z mniej znanymi chłopcami. Chciałem się im najpierw dokładnie przyjrzeć, poznać ich, a potem uczynić z nich wojowników. Tak mnie uczono, kiedy sam byłem zawodnikiem. Potrafiłem sobie wychować piłkarzy. Zgrana drużyna nie musi mieć gwiazd, by móc każdego pokonać. Proces budowy drużyny trwa trzy, czasem cztery lata. Działacze nie zawsze dają trenerom tyle czasu - uważa Kmieć.

Tego nie ma w żadnej książce

Jak mówi, poznał wszystkie szczeble rozgrywkowe. Także jako zawodnik. Potem był w Andrychowie grającym trenerem, gdzie – jak mówi – zostawił cząstkę siebie. Zaczynał tam jako piłkarz, jeszcze w klasie okręgowej. Potem, już jako samodzielny szkoleniowiec, wprowadził Beskid do III ligi. Zrobił to w lepszym stylu, niż rok wcześniej Przebój Wolbrom, dysponując skromniejszą i mniej doświadczoną kadrą.

- Będąc grającym trenerem musiałem stale mieć się na baczności, żeby nie popełniać wpadek, za które sam ganiłem zawodników _– wspomina Kmieć. - _To był dla mnie poligon. Zazwyczaj musiałem ograć sezon bardzo wąską kadrę. W Andrychowie, gdzie z finansami było różnie, byłem także działaczem. Trzeba było szukać pieniędzy dla klubu. Miałem tak wspaniały zespół, że z chłopcami zdecydowaliśmy się nawet na uliczne kwesty, pukając od firmy do firmy. Tego, co przeżyłem w niższych klasach rozgrywkowych, nie ma w żadnym podręczniku. To dlatego w trakcie robienia trenerskich uprawień, na których spotykałem kolegów z dużych miast, brylujących wiedzą zaczerpniętą z europejskich klubów, pytałem ich wprost, czy sprawdzili się w ekstremalnych sytuacjach, więc niech mi nie „wyjeżdżają” podręcznikową wiedzą. Miałem możliwość dotknięcia wszystkiego. To się nazywa prawdziwym doświadczeniem...
Jako zawodnik był już blisko ekstraklasy

W swojej karierze zawodniczej i trenerskiej zaliczył wiele awansów. Jednak najcenniejszy był ten z Siarką Tarnobrzeg. W 1994 roku przebił się na piłkarskie salony. Wtedy pierwsza liga była najwyższym stopniem rozgrywkowym. Zagrać mu w niej nie było jednak dane. - Jesień, po awansie, straciłem przez kontuzję – wspomina Kmieć. - Gdybym wtedy został w klubie, wiosną na pewno zaliczyłbym debiut w ekstraklasie. Wtedy tarnobrzeski klub popadł w kłopoty finansowe, więc z powodów oszczędnościowych działacze postawili na młodzież. Wówczas seniorskie szlify zdobywał m.in. Tomasz Kiełbowicz. Zimą jednak przeniosłem się do trzecioligowego Górnika Siersza. Zawsze jednak wierzyłem, że w moim przypadku historia zatoczy koło i wrócę do ekstraklasy, choć może nieco w innej roli.

Jak mówi, wcale nie ma kompleksów w związku z tym, że jest asystentem. - Mam za sobą wiele doświadczeń z samodzielnej trenerskiej pracy, więc teraz mogę pomagać na krajowych salonach – podkreślił Kmieć – W swoim życiu zawsze hołdowałem zasadzie, że trzeba powoli pokonywać kolejne stopnie wtajemniczenia w piłkarskiej drabince. Pracując w Lechu znowu zdobywam nowe doświadczenia. Spędzam na boisku cały dzień. Zaczynamy o godz. 9, a w domu jestem przed 22. Na razie jestem w Poznaniu sam, ale wkrótce ściągnę żonę i synka.

W codziennej pracy zespół Lecha najpierw rozpoczyna dzień z Cesarem Manuelem-Szklarzem, specjalistą od przygotowania fizycznego. Potem zajęcia prowadzi „Kibu” i wreszcie drużyna trafia pod opiekę Kmiecia. Ostatnie „słowo” należy do Jana Urbana, który pracuje nad taktyką. Jednak daje się też wykazać swoim asystentom.

Popularny dla przyjaciół „Łysy” zawsze powtarza, że każdy nowy etap jego pracy kończył się awansem. Gdzie może trafić teraz? Już chyba tylko do europejskiego klubu. Notowania Jana Urbana znacząco wzrosły na Starym Kontynencie po wyjazdowej wygranej Lecha nad Fiorentiną 2:1, liderem włoskiej ekstraklasy w Lidze Europy.

Mirosław Kmieć pamięta o korzeniach. W przyszłości chciałby odbudować futbol w rodzinnym Chrzanowie. Ma na to pewien pomysł. Liczy, że być może będzie mu łatwiej tego dokonać mając już wyrobione na szczeblu ogólnopolskim piłkarskie nazwisko.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na oswiecim.naszemiasto.pl Nasze Miasto